47-letni Austriak to jedyny niechiński mistrz świata w XXI wieku. Złoto zdobył w 2003 roku w Paryżu.

WOJCIECH OSIŃSKI: Sądzi pan, że dożyje chwili, gdy kolejny mistrz świata będzie Europejczykiem?

WERNER SCHLAGER: To bardzo mało prawdopodobne, ale możliwe. O ile będę długo żył.

Myśli pan, że w tej chwili zna już jego nazwisko?

Na pewno nie. Być może jest ktoś taki, ale ja go nie kojarzę, bo… nie interesuję się już za bardzo tenisem stołowym. Nadal lubię tę grę, ale nie śledzę tego, co dzieje się w zawodowym światku. Mam po prostu bardzo dużo zajęć, jak choćby praca dla mojego sponsora, która wymaga ode mnie częstych podróży do Chin. Nie czuję motywacji do oglądania tenisa stołowego, ponieważ jako były mistrz świata wiem o nim bardzo dużo i nie chce mi się już oglądać meczów ani interesować się tym, kto o co gra. Poza tym ten sport w ostatnich latach mocno się zmienił i nie jest już dla mnie wystarczająco atrakcyjny. Mniej w nim różnorodności, taktyki, rotacji. Głównie z powodu wprowadzenia plastikowych piłek, ale nie tylko. Generalnie ping-pong stał się sportem ciała, a nie umysłu. Za moich czasów przy stole trzeba było myśleć dużo więcej niż teraz.

No i serwis nie odgrywa teraz takiej roli, jak dawniej. Pan był jednym z najlepszych specjalistów w tym elemencie.

To prawda, miałem całkiem niezłe podanie. Dysponowałem wieloma jego wariantami. Są dwa rodzaje zawodników. Pierwszy to ci, którzy nie mają szerokiego zasobu umiejętności, ale te, które posiadają, opanowali do perfekcji. Drugi typ to ci, którzy są wszechstronni, ale w niczym doskonali. Ja należę do tego drugiego rodzaju. Nie chciałem poświęcać czasu na doskonalenie tylko kilku elementów, lubiłem wprowadzać do swojej gry różne zagrania. To mnie kręciło, napędzało do treningów. Gdybym ćwiczył kilka, znudziłbym się tym. Dlatego musiałem mieć choć jedną rzecz, w której czułbym swoją przewagę. I stał się nią bardzo różnorodny serwis.

Muszę pana oczywiście zapytać o mistrzostwa świata z 2003 roku z Paryżu (Schlager pierwszy raz w trakcie rozmowy szeroko się uśmiecha i nie pozwala nawet dokończyć pytania)…

Och, na wspomnienie tamtego turnieju będę się uśmiechał do końca życia. To były dla mnie niesamowite zawody.

Czuł pan od razu, że może w nich wywalczyć złoty medal w singlu?

Kiedy zaczyna się turniej, pierwszą rzeczą, jaką sprawdzasz, jest drabinka. W mojej części znaleźli się znakomici zawodnicy, ale przeciwko żadnemu z nich nie obawiałem się grać. Byli to: mistrz Japonii, mistrz Afryki, mistrz Chorwacji, mistrz Korei, mistrz świata Wang Liqin, mistrz olimpijski Kong Linghui i w finale… Koreańczyk Joo Saehyuk, teoretycznie najłatwiejszy rywal z nich wszystkich. Pierwsza myśl „OK, może być naprawdę nieźle”. Potem jednak skupiałem się na każdym kolejnym przeciwniku, nie patrzyłem w ogóle na dalsze rundy.

CZYTAJ WIĘCEJ W PRZEGLĄDZIE SPORTOWYM!