„W dawnych czasach tenisiści stołowi AZS Gliwice byli krajową potęgą, a do dziś z wielkim sentymentem wspominam poranne treningi deblowe” – powiedział były trener austriackiej reprezentacji Jarosław Kołodziejczyk, który przyjedzie na MP do Gliwic (1-3 marca).

Poprzednio indywidualne mistrzostwa kraju rozgrywane były w tym mieście w 1975 roku. Tamte lata, ale też nieco późniejsze, to wspaniały okres w historii pingpongistów gliwickiego AZS. Okazją do wspomnień będzie turniej za niespełna dwa tygodnie, a w jego ramach m.in. obchody 90-lecia Śląskiego Związku Tenisa Stołowego. Z zagranicy zaproszenia dostali m.in. mieszkający w Austrii Kołodziejczyk i Andrzej Baranowski, z Niemiec Witold Woźnica, z Francji Andrzej Jakubowicz, z Portugalii Piotr Skierski.

– AZS Gliwice w przeszłości był potęgą. Występowałem w jego barwach osiem lat i zdobyłem z kolegami cztery tytuły drużynowego mistrza Polski. Dla tego klubu +odkrył+ mnie w podtarnogórskiej Strzybnicy legendarny kierownik zespołu Jan Matyga. Pierwsze gliwickie szlify otrzymałem od trenerów: Kornela Kubaczki, Rudolfa Wielocha i Marcina Kwaśnioka. W drużynie prowadzonej przez Wojciecha Waldowskiego grałem z takimi zawodnikami, jak Stefan Dryszel, Mirosław Pierończyk, Norbert Mnich i Piotr Molenda. A po wyjeździe Dryszela do Francji, zająłem już na stałe miejsce w składzie. Potem tę samą drogę przeszedł Grzegorz Iwaniuk, mój współlokator z internatu, który z kolei zastąpił Molendę. Pamiętam zwycięski debiut w meczu z Górnikiem Czerwionka, gdzie przeciwnikiem był wieloletni deblowy partner i przyjaciel Piotr Skierski. Z nim wspólnie mieszkaliśmy w ośrodku PZTS w Gdańsku – stwierdził Kołodziejczyk.

Pingpongiści AZS-u Gliwice wygrywali krajową rywalizację od 1975 roku. To wtedy właśnie odbyły się IMP w Gliwicach zakończone zwycięstwem Stanisława Frączyka. Ekipa AZS triumfowała też w 1976, 1978, 1987, 1988, 1989, 1990 i 1991 roku.

– Największym rywalem był zawsze AZS Gdańsk z Andrzejem Grubbą i Leszkiem Kucharskim na czele, ale doskonale pamiętam boje z GKS Jastrzębie, Górnikiem Czerwionka, Victorią Wałbrzych czy Zagłębiem Lubin. Ostatni tytuł zdobyliśmy w rywalizacji z lubinianami, a co grał wtedy świętej pamięci Norbert „Misiek” Mnich to już pozostanie legendą – dodał były trener kadry Austriaków, a wcześniej szkoleniowiec polskich kadetów i juniorów.

48-letni Kołodziejczyk z wielką nostalgią wraca trzy dekady wstecz do czasów AZS Gliwice. Podkreślał m.in. świetną atmosferę w drużynie.

– Bardzo się lubiliśmy, pasowało nam spędzać czas ze sobą i – co najważniejsze – wygrywaliśmy, a wyniki zawsze budują atmosferę. Poczucie humoru Stefana Dryszela, Piotrka Molendy i Norberta Mnicha, wyjazdy służbową nyską czy też pociągiem ukształtowały nas jako ludzi i sportowców. Przez pewien czas byłem najmłodszy w ekipie, więc dostałem swego rodzaju szkołę, ale wspominam to bardzo dobrze. W ogóle świetna atmosfera w Gliwicach wykraczała daleko poza pierwszy zespół. Piotrek Wieloch, Krzysiu Karaś, Jacek Młocek, Piotrek i Wojtek Zemła, Kajtek Kubaczka, Wacek Suchecki, Zenek Pierończyk, Bartek Siut, Krzysiek Lipczyński… Fajna, niezapomniana grupa – przyznał.

Trener, który był zatrudniony np. do pracy z młodzieżą przez Europejską Unię (ETTU), odniósł się także do dawnego systemu gry.

– Mecze ligowe odbywały się w soboty i niedziele, czterech na czterech i każdy z każdym, łącznie do 10 zwycięstw i z dwoma obowiązkowymi grami podwójnymi na początku. W tzw. turniejach finałowej czwórki oznaczało to często trzy mecze w weekend i średnio po 11-14 pojedynków. Rozumiejąc wymogi dzisiejszych mediów i potrzebę skracania rywalizacji, muszę ze smutkiem stwierdzić, obserwując obecne rozgrywki, że niektórzy podróżują przez całe kraj, by zagrać jeden mecz do trzech wygranych setów i do 11 punktów… – ocenił.

Jarosław Kołodziejczyk zdobywał medale IMP w deblu i mikście, a tajemnicą sukcesów były między innymi… poranne treningi deblowe, które były wielką tradycją i punktem obowiązkowym w programie przygotowań gliwiczan.

– Chodziłem podglądać mecze Dryszel/Molenda – Mnich/Pierończyk, a później, kiedy zastąpiłem Dryszela u boku Molendy, tremę miałem taką jakbym grał w mistrzostwach świata. Jako uczeń musiałem i chciałem uczestniczyć w tych treningach, choć czasami miało to miejsce w… ramach wagarów. Gdyby hala na Górnych Wałów jeszcze istniała i mogła mówić… Potem, podobnie jak „Molek” mnie, tak ja wprowadzałem do ekipy i gier podwójnych Grzesia Iwaniuka. W efekcie u podstaw naszych sukcesów w lidze często leżało „ustawienie” meczu dwoma wygranymi deblami. Porażki w naszym wykonaniu były rzadkością” – powiedział Kołodziejczyk, który był jeszcze złotym medalistą DMP z Baildonem Katowice oraz Kormoranem Ostróda – razem z bratem Wojciechem Kołodziejczykiem, którego syn Maciej gra w LOTTO Superlidze w Palmiarni Zielona Góra.